Pierwszym, które odwiedziliśmy po opuszczeniu stolicy, było niewielkie miasteczko Phitsanulok. Nie ma w nim zbyt wielu atrakcji turystycznych, więc mogliśmy obserwować jak wygląda i jak toczy się życie w jednym z wielu zwyczajnych tajlandzkich miasteczek. Po zwiedzaniu przeludnionego i zakorkowanego Bangkoku, cieszyliśmy się, że spacerując pustym chodnikiem przy urokliwej rzece w Phitsanulok, możemy odetchnąć świeżym powietrzem z dala od chaosu wielkiego miasta.
Najważniejszym obiektem sakralnym w Phitsanulok i turystycznym jednocześnie jest świątynia Wat Phra Si Rattana Mahathat. Znajduje się ona niedaleko tej rzeki, którą spacerowaliśmy. Był zwykły dzień tygodnia, a mimo to, wielu Tajów było obecnych tam w pagodzie na modlitwie. W miasteczku, leżącym mniej więcej w połowie drogi między Bangkokiem, a Chiang Mai, można odwiedzić także pewne miejsce, szumnie nazywane fabryką wizerunków Buddy. W rzeczywistości jest to malutki warsztat, w którym głównie naprawia się i odrestaurowuje stare i podniszczałe buddyjskie posągi.
Po opuszczeniu Phitsanulok udaliśmy się pociągiem do miejscowości Lampang. Było to już miasteczko trochę większe, lecz wciąż nie tak duże i wciąż nie tak chętnie odwiedzane przez zagranicznych przybyszów. Tam poznaliśmy Kate – Tajkę, która ugościła nas w swoim mieszkaniu. Dzięki niej mieliśmy w Lampang okazję spróbować przysmaków tajskiej kuchni. Opowiedziała nam także kilka ciekawostek o buddyzmie, związanych z nim zwyczajach oraz pokazała dwie buddyjskie świątynie.
Tajowie są otwarci i bardzo przyjacielscy. Po doświadczeniach z Kambodży czy Wietnamu nauczyliśmy się, że gdy ktoś zagaduje w przemiły sposób, to albo chce po chwili coś nam sprzedać, albo w inny sposób wciągnąć pieniądze. Tajowie zagadują po prostu z życzliwości, a my kilka razy złapaliśmy się na wytrenowanej nieufności wobec tego typu zachowań ze strony Azjatów. Na dworcu kolejowym w Lampang jeden mężczyzna czekając, tak jak my, na pociąg chciał ze mną po prostu porozmawiać. Inny tak samo wcześniej zagadywał Magdę, a później nawet poczęstował nas owocem i podał kubki z wodą, gdy jedliśmy lunch w tej samej, co on, ulicznej jadłodajni przy dworcu kolejowym. A pierwszego dnia, gdy dosyć długo czekaliśmy na Kate w umówionym miejscu, jedna z kobiet podeszła, powiedziała, że widzi nas tu już od dwóch godzin i zapytała, czy może nam w czymś pomóc.
Tajlandia wyróżnia się spośród innych państw Azji, które dotychczas odwiedziliśmy, także przynajmniej kilkoma innymi aspektami. Chodniki są do chodzenia – niby oczywistość, ale nie w Kambodży, czy Wietnamie. Tam każdy skrawek chodnika jest potencjalnym motorynkowym parkingiem, sklepową wystawką czy miejscem stacjonowania ulicznego sprzedawcy i nierzadko przestrzenią dla rozstawionych przez niego plastikowych krzesełek i stolików. Poza tym nie ma aż tylu motorynek. W ich miejsce pojawiła się znacznie większa liczba samochodów, co bezpośrednio wpływa na większe uporządkowanie ruchu ulicznego, a pośrednio na wnioskowanie o większej zamożności Tajów względem pozostałych państw regionu.
W Tajlandii odczuwa się także wrażenie większej czystości na ulicach, a i ogół docierających z przeróżnych stron zapachów jest znacznie przyjemniejszy niż np. w Kambodży. Różnica, która widoczna jest od razu po przekroczeniu granicy, to lewostronny ruch drogowy. Pierwszy raz podczas naszej podróży odwiedziliśmy kraj, w którym pojazdy poruszają się lewym pasem, a kierownicę mają z prawej strony. Natomiast różnicą diametralną są wywieszone wszędzie ceny i cenniki. W Tajlandii nie trzeba wskazywać paluchem i pytać „how much” („za ile”), spodziewając się za każdym razem otrzymania w odpowiedzi informacji o cenie wyjściowej do negocjacji, trzy razy zawyżonej ze względu na kolor skóry pytającego. Wreszcie mogliśmy swobodnie porównywać ceny i mieć świadomość, że płacimy dokładnie tyle samo, co lokalni klienci.
Z Lampang do Chiang Mai jest już około 2,5 – 3 godziny jazdy pociągiem. My postanowiliśmy zrobić jeszcze jeden przystanek wysiadając po drodze na malutkiej stacji kolejowej we wiosce o nazwie Khun Tan. Wokół stacji oprócz kilku domków, lasu i najdłuższego w kraju tunelu kolejowego nie ma prawie zupełnie nic. Dlaczego zatem tam wysiedliśmy? Niedaleko znajduje się bowiem, nieco zapomniany przez turystykę, park narodowy o nazwie Doi Khun Tan. Spośród 103 parków narodowych Tajlandii jest on jednym z najrzadziej odwiedzanych przez turystów. Z tej malutkiej stacji prowadzi do niego ścieżka o długości 1300 m, która wiedzie niemal wyłącznie pod górkę.
Po wejściu na teren parku wypożyczyliśmy namiot i rozbiliśmy go na polu namiotowym niedaleko. Tuż przy nim znajduje się punt widokowy, z którego mogliśmy podziwiać piękny górski krajobraz. Była to pierwsza w naszej podróży noc spędzona w namiocie. Niestety, pierwszy raz (i mamy nadzieję, że ostatni) padliśmy też ofiarą napaści rabunkowej. Jakiś wredny małpiszon ukradł nam całą siatkę z jedzeniem, które kupiliśmy na okoliczność wędrówki po parku narodowym. Magda odkryła to w środku nocy i nie omieszkała mnie obudzić, by zlecić wszczęcie śledztwa. Byliśmy zdziwieni i jednocześnie szczęśliwi w nieszczęściu, że sprawca ukradł wyłącznie siatkę z jedzeniem, a nie np. jeden z plecaków. Nocne poszukiwania nie przyniosły rezultatu. Dopiero nad ranem odnaleźliśmy strzępy siatki i pozostałości po jedzeniu, a stan w jakim to wszystko porzucono wskazywał, że czynu dokonał nie człowiek, lecz najprawdopodobniej małpa lub jakieś inne zwierzę. Aż wstyd przyznać, że w nocy podejrzewaliśmy o to właściciela pobliskiej restauracji, który zapraszając nas dzień wcześniej do kupna posiłku, otrzymał od nas odpowiedź, że mamy ze sobą dużo własnego jedzenia.
W zaistniałej sytuacji byliśmy na wspomnianą restaurację skazani. Ceny nie okazały się jednak tak wysokie jak sądziliśmy, wręcz przeciwnie, były takie same jak we wszystkich tajskich lokalnych jadłodajniach. Po śniadaniu ruszyliśmy na górską wędrówkę przez dżunglę. Szliśmy wśród zieleni i niespotykanych w Polsce leśnych kompozycji. Musiałem przyjąć na twarz sporą ilość pajęczyn. I to pajęczyn z prawdziwego zdarzenia, a nie tam takich polskich pajęczynek. Od połowy drogi chodziłem wymachując przez sobą różnymi kijami, co by pourywać te zawzięcie czyhające na mnie lepkie sieci. Dotarliśmy do obranego przez nas celu, czyli do wodospadu Dat Muey. Zjedliśmy słodkie bułeczki, które małpie widać nie posmakowały i wróciliśmy tą samą drogą.
Przez cały nasz pobyt w parku narodowym Doi Khun Tan, czyli od popołudniowego wejścia, w ciągu nocy i podczas całej wędrówki do wodospadu, nie spotkaliśmy ani jednego turysty. Po prostu nikogo. Tylko my i pracownicy parku, którzy poza obszar wejścia na jego teren niespecjalnie gdziekolwiek się ruszali. Dopiero przed samym opuszczeniem parku, jedząc lunch w tej samej jednej jedynej restauracji, zauważyliśmy jakiegoś Azjatę ze sprzętem fotograficznym. Jeśli tak pusto jest tam codziennie, to rzeczywiście musi być to jeden z najrzadziej odwiedzanych parków narodowych w Tajlandii. Po posiłku wróciliśmy na malutką stację kolejową, skąd opóźnionym o około 2 godziny pociągiem, udaliśmy się do Chiang Mai – ostatniej naszej destynacji na północy Tajlandii.
Paweł