Naszym pierwszym celem była stacja kolejowa w Aranyaprathet, oddalona o około 6 kilometrów od przygranicznych rogatek. Ruszyliśmy więc żwawo piechotą na pociąg, który miał nas zabrać do Bangkoku. W azjatyckich krajach, po których dotąd podróżowaliśmy, raczej nie istnieje pojęcie autostopu. Każde dwa lub cztery kółka, to potencjalna taksówka. Dlatego, tym większe było nasze zdziwienie w sytuacji, która się nam przytrafiła. Nagle na naszej drodze zatrzymał się kierowca tuka-tuka:
- Dokąd idziecie? – zagadnął, jak czynią to zazwyczaj kierowcy tuk-tuków, żeby zdobyć klientów na podwózkę.
- Na dworzec kolejowy.
- No to wsiadajcie – odpowiedział z uśmiechem.
- Dziękujemy, nie mamy pieniędzy, ale mamy czas, więc pójdziemy pieszo – rzucamy naszą, już prawie standardową w takich sytuacjach, odpowiedź. Wiemy bowiem dobrze, że to często taki trik, aby nie ustalać ceny z turystami, tylko szybko zagarnąć ich do środka, a bez wcześniejszego potwierdzenia kwoty do zapłaty, przejazd może słono kosztować.
- Wsiadajcie, nie chcę pieniędzy.
Takiej odpowiedzi to się nie spodziewaliśmy. Jak się potem okazało, on również zmierzał w stronę dworca. I tak, po kambodżańskiej przerwie od podróżowania pociągami, znów toczyliśmy się po torach kolejowych.
Tajlandzkie koleje są bardzo wolne, zatem do Bangkoku dojechaliśmy dopiero późnym wieczorem. Po czterech miesiącach w podróży i przebyciu prawie 21 000 kilometrów dojechaliśmy z Poznania do Bangkoku wyłącznie drogą lądową, tylko na kółkach. Były żelazne koła pociągów, duże koła autobusów, czasem mniejsze małych busików i samochodów, były tuk-tuki, motorynki, rowery, a także wietnamska ciężarówka. Na niektórych odcinkach były też, nie kółka, lecz nasze wędrujące nogi. I tak dotarliśmy aż do Bangkoku! Mimo, że na innym kontynencie, to wciąż na tym samym lądzie, co nasza Polska.
Przez cały ten czas przyzwyczailiśmy się już trochę do azjatyckich miast: chaotycznych, brudnych, z mnóstwem motorynek, hałaśliwych, kolorowych. Wjeżdżając późnym wieczorem i przetaczając się powoli pociągiem przez centrum Bangkoku poczuliśmy się trochę jak w Europie. Ogromne bilbordy, ludzie o rysach twarzy z całego świata, dziesiątki oświetlonych nowoczesnych wysokich wieżowców i ogromne galerie handlowe. Tak przywitała nas stolica Tajlandii - jedno z największych i najbardziej rozwiniętych miast Azji Południowo-Wschodniej.
Mimo, że potrzeba wielu dni, aby choć pobieżnie zwiedzić stolicę Tajlandii, my postanowiliśmy spędzić w niej tylko jeden dzień. Zatem o poranku zaczął się nasz one day in Bangkok. Zdecydowaliśmy się na zwiedzanie jego starej historycznej części – zabytków na wyspie Rattanakosin. Następnie udaliśmy się do świątyni Wat Saket położonej na wzniesieniu, skąd rozpościerała się piękna panorama miasta. Odwiedziliśmy też między innymi położoną nad samą rzeką majestatyczną świątynię Wat Arun.
Wieczorem zawitaliśmy do Chinatown - chińskiej dzielnicy Bangkoku. Powróciły chińskie czerwone lampiony, charakterystyczne zapachy chińskich potraw z ulicznych jadłodajni czy chińskie znaczki na szyldach. Mieliśmy okazję podziwiać tętniące życiem rozświetlone czerwonymi latarniami, kolorowe i gwarne ulice Chinatown. Naszą wizytę w Bangkoku zakończyliśmy zatem sentymentalną podróżą do Chin.
Magda