Wioska, którą odwiedziliśmy nazywa się Veal Thom i zlokalizowana jest 6 km na południe od miejscowości Pich Nil, w prowincji Kampong Speu. Z Kampotu nie było oczywiście żadnego bezpośredniego środka transportu do naszej destynacji, ale tego akurat nawet nie oczekiwaliśmy. Nie spodziewaliśmy się jednak, że absolutnie nic nie będzie jechać bezpośrednio do Pich Nil. Rozpoznanie możliwości przeprowadziliśmy w przeddzień wyjazdu. Tylko jeden facet z dość średnio prezentującego się biura transportowego zapewnił nas, że rano zorganizuje nam minibus właśnie do Pich Nil. Azja przyzwyczaiła nas już do tego, by nie cieszyć się zbyt pochopnie w takich sytuacjach. Skoro wszystkie biura nie mają żadnego kursu w naszym kierunku, to na pewno nie znajdzie się jedno wyjątkowe, które taki właśnie ma. Prywatni busiarze mówili, że mogą nas zabrać najdalej do przesiadkowej miejscowości Veal Rean, gdzie łączą się dwie drogi krajowe.
Nie myliliśmy się. Facet, z którym byliśmy umówieni, gdy ujrzał nas rano, kazał nam iść do prywatnych busiarzy kilka metrów dalej. Nie wiedział, że zdążyliśmy zrobić już rozeznanie i wiedzieliśmy, że nikt z nich nas nie zabierze. Poprosiliśmy go żeby pokazał nam, w który minibus mamy wsiąść. Poszedł z nami, ale nie zdziałał nic więcej niż my sami wcześniej i powiedział, że minibus zabierze nas jednak tylko do Veal Rean, a nie do Pich Nil i za wyższą cenę niż mówił dzień wcześniej. Człowiek, który siedzi w tej branży prawdopodobnie już długi czas, zna pewnie z imienia wszystkich busiarzy i współpracuje z nimi każdego dnia, nie mógł nie wiedzieć, że nikt nas nie zabierze tam, gdzie nam obiecywał. Postanowiliśmy mu nie odpuszczać. Dyskutowaliśmy z nim żywiołowo, a na koniec wygarnęliśmy mu przy wszystkich, że nas okłamał. Azjata stracił twarz.
W azjatyckiej kulturze występuje takie zjawisko jak utrata twarzy. Gdy jakiś człowiek zostanie ośmieszony, skrytykowany lub upokorzony, albo wyjdzie na jaw jego niewiedza lub niecny uczynek (np. oszustwo, którego dokonał) jest to dla niego utrata twarzy. Trudno przełożyć to na europejski tok rozumowania - jest to pewnego rodzaju hańba czy bardzo osobista i dotkliwa skaza na wizerunku. I nie chodzi tu tylko o relację Azjata - obcokrajowiec spoza Azji, ale także (i chyba nawet w największej mierze) o relacje Azjata - Azjata właśnie. Poszkodowany w takiej sytuacji zazwyczaj nie wyraża skruchy i nie przeprasza. Zwykle, albo odwraca się na pięcie i odchodzi bez słowa, albo staje się agresywny i żądny zemsty. Jeśli z przyczyn obiektywnych nie może odejść (np. w autobusie), na pewno będzie unikał kontaktu wzrokowego.
I tak postąpił nasz facet - wymamrotał coś pod nosem i poszedł w długą. Otoczyli nas za to prywatni busiarze, którzy dokładnie już po całej akcji wiedzieli, że musimy dojechać do miejscowości przesiadkowej Veal Rean. Chcieli nas upchnąć do zdezelowanego auta, załadowanego już prawie po brzegi miejscowymi pasażerami. Zażądali ceny, za którą do Veal Rean mógł nas także ze spokojem zabrać komfortowy autobus agencji transportowej. Chcieliśmy ponegocjować, ale jak Magda powiedziała jednemu z kierowców, że nikt z miejscowych nie płaci przecież tyle za tak krótki odcinek, ten zezłościł się, odwrócił i sobie poszedł. Nie zaprzeczył jednak, więc prawdopodobnie Magda w ciągu trzech minut przyczyniła się do utraty twarzy przez kolejnego Azjatę, który uświadomił sobie, że zdemaskowaliśmy jego próbę wyłudzenia od nas większych pieniędzy. No jak panowie są tacy obrażalscy to do porozumienia dojść się nie da. Zdecydowaliśmy się na przejazd przyjemnym nieprzeludnionym minibusem, zorganizowanym przez normalne biuro transportowe, który kosztował dokładnie tyle samo, ile chcieli wyciągnąć od nas prywatni busiarze.
Dojechaliśmy do Veal Rean. I co dalej? Nie chcieliśmy znów pakować się do lokalnych, przeładowanych i zawsze zdecydowanie zbyt długo jadących minibusów. Postanowiliśmy więc łapać na stopa jakiś autobus jadący z Sihanoukville do Phnom Penh. Udało się i to relatywnie bardzo szybko. W takim przypadku cenę za przejazd negocjuje się bezpośrednio z kierowcą i panem autobusowym, gdyż pieniądze idą oczywiście do ich kieszeni, a nie do kasy przewoźnika. Jest to powszechna strategia w Kambodży - nieraz widzieliśmy jak kierowca zabierał lokalnych pasażerów zaraz po wyjechaniu z dworca autobusowego. Pan autobusowy powiedział nam kiedy wysiąść. Wysadzili nas przy jakiejś małej zajezdni z kapliczką Buddy i pięknym widokiem na góry. Musieliśmy jeszcze przejść z 2-3 kilometry żeby dojść do piaszczystej drogi, która odbijała do naszej wioski Veal Thom. Maszerowaliśmy w upale dalej ponad 6 kilometrów i w końcu do niej dotarliśmy. Gdy odpoczywaliśmy przy jednym z pierwszych domów wioski, pijąc sobie zbawienny w tym upale sok z trzciny cukrowej z lodem, podeszła do nas Savy. Osoba, która przez najbliższe kilka nocy miała nas gościć w swoim domu.
Yvan i Savy prowadzą w Veal Thom małe gospodarstwo. Mieszkają w tradycyjnym khmerskim domu - bardzo podobnym do tych, które mieliśmy już okazję widzieć na kambodżańskich wioskach w prowincji Takeo. On jest Szwajcarem, od ośmiu lat mieszkającym w Kambodży, ona to rodowita Kambodżanka z częściowo wietnamskimi korzeniami. W ich niemałym ogrodzie można spotkać między innymi drzewka papai i mango, bananowce, krzaki z chili, wystające z ziemi kolczaste liście ananasów czy drzewa, na których rosną dżakfruty (osiągają do 30 kg wagi i są tym samym największymi na świecie owocami, rosnącymi na drzewie). Po ogrodzie i przed domem biegało też osiem psów, kury z kogutami i jedna gruba świnia. Niezwykłość, która wyróżnia dom Yvana i Savy od reszty tradycyjnych khmerskich chat i co jest chyba ewenementem na skalę całego kraju, to murowana łazienka z najnormalniejszą ubikacją i czterema ścianami. Po pewnych doświadczeniach i obserwacjach wiejskiego życia człowiek naprawdę zaczyna doceniać istnienie czterech ścian w łazience.
Okolica była przepiękna. Wioska, w której mieszkaliśmy przez te kilka dni, otoczona jest górami, rozległymi polami i owocowymi plantacjami. Jednego dnia wybraliśmy się na wycieczkę rowerową. Kierowaliśmy się w stronę gór i dotarliśmy do samych ich zboczy. Okoliczne tereny naprawdę nas urzekły - cisza, spokój i fantastyczne krajobrazy z dala od tłumów i turystycznego zgiełku. To lubimy najbardziej, to sprawia nam największą frajdę i satysfakcję - odkrywanie własnych wspaniałych zakątków świata. I pomyśleć, że nic nie trzeba płacić za wstęp do tak cudownych, dziewiczych miejsc. Wieczorami nawet było znośnie - upał nie doskwierał tak bardzo, gdyż wytchnienie od wysokich temperatur dawał panujący tam górski mikroklimat. Polubiliśmy także widok chowającego się za górami, zachodzącego słońca. Rozmarzony myślałem, że naprawdę mógłbym tam zostać na zawsze.
Jedzenie, które każdego dnia przygotowywała dla nas Savy było przepyszne. Dzięki niej mieliśmy okazję posmakować go w prawdziwym khmerskim tradycyjnym wydaniu. Podczas naszego pobytu dodatkami do zawsze obowiązkowego ryżu były więc takie potrawy jak: kawałki wieprzowiny z imbirem w smakowitym sosie na ostro, dwie bardzo różniące się od siebie zupy rybne, zupa z egzotycznych owoców z kaczymi jajkami, a na śniadanie smażony makaron ze szklanką khmerskiej czarnej kawy. Nie obyło się też bez spróbowania lokalnych owoców. Był więc dżakfrut (przepyszny), małe arbuziki czy zielony owoc z kolcami, którego nazwy nie znamy (także bardzo smaczny - orzeźwiający i trochę kwaśny). Był to też czas, w którym dowiedziałem się, że prawie na pewno nie spełni się moje marzenie o zerwaniu z drzewa żółtego banana, gdyż zrywa się je zazwyczaj jak są jeszcze zielone, a żółte robią się dopiero po kilku dniach od zerwania.
Yvan nieraz zaimponował nam swoją zaradnością. Oprócz wielu interesujących historii, które nam opowiedział, mogliśmy zobaczyć jak zaopatrzył swój wiejski khmerski dom w kilka ciekawych rozwiązań, sprawiających, że codzienne życie nie jest aż tak uciążliwe. Oczywiście istnienie łazienki to pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy i w sumie szokuje w tych realiach. Do wielkiego zbiornika, który się w niej znajduje, woda wypompowywana jest ze studni. Nie trzeba więc za każdym razem latać z wiaderkiem. Yvan zainstalował sobie również system filtracji, umożliwiający uzdatnianie do picia wody ze studni. Sieć rynn, którą rozlokował przy domu, zbiera deszczówkę do wielkiej stągwi. W warunkach kambodżańskiej wioski liczy się każda kropla, więc woda z opadów atmosferycznych znajduje szereg swoich późniejszych zastosowań (np. mycie rąk, podlewanie roślin).
Z Yvanem i Savy spędziliśmy bardzo miłe chwile. Polubiliśmy także ich psią gromadę, usypiające do popołudniowej drzemki hamaki i płochliwą grubą świnię. Cieszymy się, że mogliśmy pomóc im w ogrodowo-budowlanych pracach i jesteśmy szczęśliwi, że zgodzili się nas za to gościć w swoim domu. Gdyby nie ich zaproszenie, nie moglibyśmy wspominać tych przepięknych krajobrazów i tego romantycznego zachodu słońca, który podziwialiśmy z ich ogrodu. Po pobycie w Veal Thom i wcześniejszych wizytach na kambodżańskich wioskach możemy powiedzieć, że poznaliśmy różne ich oblicza. Za niektórymi momentami będziemy naprawdę szczerze tęsknić, o niektórych będziemy rozmyślać z zadumą, a niektóre pozostaną dla nas, nazwijmy to, bardzo cennym doświadczeniem, które być może w przyszłości pozwoli uniknąć przykrych lub stresujących sytuacji.
Pożegnanie z Yvanem i Savy było jednocześnie pożegnaniem z kambodżańskimi wioskami. Na pewno Kambodżę będziemy wspominać w dużej mierze właśnie przez ich pryzmat. Z Veal Thom udaliśmy się do miasta Battambang, do którego koniecznie chcieliśmy pojechać, by na własne oczy przekonać się, czy wciąż istnieje tam pewien bardzo interesujący i ekstremalnie nietypowy środek transportu…
Paweł