Tak powitało nas przygraniczne chińskie miasteczko Manzhouli (po rosyjsku Mandżuria). Granicę rosyjsko-chińską przekroczyliśmy w autobusie z Zabajkalska. Byliśmy jedynymi osobami, które nie były obywatelami Rosji lub Chin. Podczas sprawdzania paszportów w autobusie, zdziwiony celnik chiński zabrał tylko nasze paszporty i wyszedł z nimi z autobusu na konsultacje. Ostatecznie granicę przekroczyliśmy bez problemów. Autobus wysadził nas w centrum miasteczka. Wszyscy pasażerowie rozeszli się w mgnieniu oka i zniknęli, tylko my staliśmy przez dłuższą chwilę zaszokowani otaczającym nas widokiem. Inny świat to mało powiedziane. Manzhouli charakteryzuje się wysoką zabudową, którą stanowią chyba wyłącznie hotele. Spacerowaliśmy po centrum spoglądając w górę na te kolorowe wieżowce i nie mogliśmy się temu nadziwić. Szukaliśmy dworca kolejowego żeby kupić bilet do Pekinu, bankomatu do wypłaty gotówki, banku do wymiany waluty i jakiejś jadłodajni do zjedzenia czegokolwiek, bo byliśmy głodni. Nie było łatwo, a niektóre sceny, w szczególności ta z pracownikami banku, były wręcz groteskowe. Trudno było nam się odnaleźć, gdyż prawie nikt nie rozumiał słowa po angielsku. W ciągu kilku godzin od przekroczenia granicy, rosyjski z języka obcego stał się niemalże językiem ojczystym, którego z zapałem wypatrywaliśmy na ulicach. Większość bowiem sklepów, restauracji i innych placówek zaopatrzyło się również w napisy z cyrylicy.
Manzhouli jest pierwszą chińską miejscowością, która leży przy granic z Rosją. Stało się ono ośrodkiem handlowym i komunikacyjnym. Wielu Rosjan przyjeżdża tam na tanie zakupy. Stąd w miasteczku prawie same hotele, restauracje i mnóstwo najróżniejszych sklepów. Znaczna większość wyposażona w napisy po chińsku i po rosyjsku. Stąd ze spokojem mogliśmy szukać „restoranów” i „magazinów” , a po nieudanej próbie kupienia biletu na pociąg również „gostinnic”. Chińczycy zaczepiali nas po rosyjsku, krzycząc tylko „szto nada” (co znaczy mniej więcej: „czego potrzeba”). Było dla nich oczywistą oczywistością, że jesteśmy Rosjanami, którzy przyjechali wydawać u nich swoje ruble. Oglądali się za nami nie wiadomo dlaczego. Może dziwiły ich te plecaki i aparat na szyi?
Wieczorem miasteczko przeistoczyło się w migocząco-skrzeczące Las Vegas. Wszystkie kolory tęczy migotały na każdym kroku, hałas dochodził ze wszystkich stron, a na ulicach pusto. Chińczycy mają taką przypadłość, że każdy sklep, czy inna placówka, a nawet rower z mini sklepikiem obwoźnym wyposażony jest w głośnik, z którego wrzeszczy nagrany skrzeczący głos i namawia do zakupów. Tylko te olbrzymie hotele miały czarne okna, co ewidentnie znaczyło, że nikt się w nich nie zatrzymał. Dziwne to miasto. Bardzo dziwne.
Moim zdaniem chińska władza traktuje Manzhouli bardzo propagandowo. Chce stworzyć przyjeżdżającym Rosjanom iluzję Chin. Żeby przyjezdni robili wielkie WOW i myśleli, że tak wygląda cały kraj. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby te olbrzymie luksusowe hotele były w stanie same się finansować i utrzymać. Trudno mi sobie wyobrazić żeby kiedykolwiek zapełniały się te puste ośmiopasmowe ulice. Naprawdę trudno sobie wyobrazić cokolwiek racjonalnego o tym niezwykłym miasteczku. Miasto paradoksów to chyba dobre określenie. A dla kontrastu dodam tylko, że na śmietniku spotkaliśmy bezpańską krowę. Przykre, ale prawdziwe.
Mandżuria zrobiła na nas niezapomniane wrażenie. Zderzenie z Chinami było jak prawdziwy knockdown. Na następny dzień wyruszyliśmy pociągiem dalej w głąb kraju. Kierunek Pekin.
Paweł