Wyprawę na Górę Emei rozpoczęliśmy już jeden dzień przed (że tak to określę) wędrówką właściwą. Nasza koleżanka Han Han i jej znajomi prosto z festynu przedszkolnego zabrali nas samochodem (miało być „i jej znajomy”, ale po awarii samochodu w środku drogi trzeba było zaangażować drugiego wyposażonego w auto znajomego) do jakiejś malutkiej wioski u podnóży góry. Był to już wieczór i szybko robiło się ciemno. W to miejsce przyszli po nas z latarkami buddyjscy mnisi, z którymi poszliśmy do ich klasztoru. W jego skład wchodzi kompleks świątyń i budynków mieszkalnych mnichów oraz restauracja dla turystów i luksusowy hotel. Było naprawdę klimatycznie, gdy szliśmy tak przez dżunglę w zupełnej ciemności.
Jeden z mnichów jest przyjacielem męża Han Han, dlatego mogliśmy spędzić u niego noc. Już wcześniej wiedzieliśmy, że będziemy bezpłatnie spać u buddyjskich mnichów. Spodziewaliśmy się, że noc spędzimy w jakiejś mniszej celi lub na betonowej podłodze. Tym większe było więc nasze zdziwienie, gdy okazało się, że zaprzyjaźniony mnich zaprosił nas do luksusowego hotelu. Zorganizował też nam przepyszną kolację złożoną z potraw, jakie jadają buddyjscy mnisi, a później zaprosił na tradycyjną chińską zieloną herbatę. Tak pięknie pachnącej i tak wspaniale smakującej herbaty jeszcze nigdy w życiu wcześniej nie piłem. Sam teren buddyjskiego klasztoru nocą wyglądał po prostu jak z bajki.
Następnego dnia wstaliśmy przed świtem, żeby o godzinie 5:30 uczestniczyć (choć oczywiście w naszym przypadku trafniej byłoby napisać „obserwować”) w porannej modlitwie buddyjskich mnichów. Han Han powiedziała nam, że to nie jest zwykła atrakcja dla turystów i że normalnie osoby postronne nie mają takiej możliwości. Po modlitwach mnich wręczył nam bambusowe kije do odganiania dzikich małp, wypuścił tylnym wyjściem z klasztoru (co pozwoliło uniknąć horrendalnie wysokich opłat za wstęp) i mogliśmy ruszyć w drogę.
Wspinaczka na EmeiShan to w zasadzie drałowanie po kamiennych schodach i chodnikach przez dżunglę. Widoki są przepiękne, choć my akurat trafiliśmy na mgły, które znaczną część tych widoków nam odebrały i które zresztą wokół Emei unoszą się niemal bez przerwy. Raz po raz tylko spośród mgieł wyłaniały się porośnięte gęstą roślinnością wierzchołki otaczających gór, niczym jak wyspy na morzu białego puchu. Oprócz tych zamglonych widoków, niespotykanej w Europie egzotycznej roślinności, bambusów i samej wędrówki, największą atrakcją była dla nas możliwość odetchnięcia pełną piersią świeżym powietrzem po wielu ostatnich dniach spędzonych w miastach i środkach transportu. Po ośmiu godzinach marszu pod górę musieliśmy jednak zrezygnować z wejścia na sam szczyt EmeiShan (3099 m n.p.m.), ponieważ idąc dalej nie zdążylibyśmy wrócić na ostatni autobus jadący do miasta Emei (do którego musieliśmy w ten dzień dotrzeć, żeby dalej dostać się do Leshan). Choć była jeszcze opcja pokonania ostatniego odcinka kolejką linową, to nie zdecydowaliśmy się z niej skorzystać, gdyż coraz bardziej gęstniejąca mglista aura nie zachęciła nas do wydania sporej kwoty na zdobycie wierzchołka góry drogą powietrzno-linową.
Góra Emei słynie ponadto z tego, że w porastającej tę górę dżungli mieszkają dzikie małpy, naturalnie tam występujące. Skomasowany, szczególnie w sezonie letnim, ruch turystyczny w tym rejonie spowodował, że małpy te zaczęły się jednak zachowywać w sposób z pewnością dla nich nienaturalny. Mało tego, że oswoiły się z niezliczoną ilością ludzkich turystów, to dobierają się im do plecaków, kradną jedzenie i picie, drapią po spodniach i ogólnie zaczepiają. Nauczyły się nawet odkręcać nakrętki od plastikowych butelek z napojami i pić z tych butelek. Z drugiej strony to ludziska sami je do tego przyzwyczaili śmiecąc na terenie lasu i karmiąc te dzikie zwierzęta. Mimo usilnych poszukiwań, nawoływań w języku angielskich i chińskim oraz szczucia jedzeniem nie udało nam się uświadczyć ani jednej małpki, co oczywiście traktuje jako osobisty zawód. Bambusowe kije od mnicha nie miały zatem okazji sprawdzić się w akcji.
Trasa prowadząca na górę jest bardzo atrakcyjna. Szliśmy krętymi ścieżkami, które obfitowały w wiele różnorodnych mostków i niekończącą się ilość przepięknych wodospadów. Dodatkową atrakcją był kursujący wahadłowo stateczek, którym trzeba było pokonać niewielkie jezioro uformowane wśród skalistych ścian. Roślinność różniła się od tej na EmeiShan, nie było w ogóle bambusów, za to mieliśmy okazję zobaczyć kilka naturalnie występujących tam palm. Spotykaliśmy też po drodze miejsca kultu religijnego taoizmu i buddyzmu. W wyższych partiach masywu mogliśmy podziwiać piękne górskie widoki, ale też wyraźne ślady zniszczeń wywołanych przez silne trzęsienie ziemi w Syczuanie z 2008 roku. Dotarliśmy do White Cloud Temple (Świątynia Białej Chmury), która była w tym dniu najwyższym dla nas możliwym do osiągnięcia punktem. Stamtąd już tylko ostatnia prosta na wierzchołek góry (2128 m n.p.m.), jednak ze względu na zniszczenia po trzęsieniu ziemi, droga na szczyt została zamknięta, a wchodzenie na własną rękę jest niebezpieczne. Schodziliśmy tą samą drogą, chłonąc po raz drugi piękno tamtejszej przyrody i czerpiąc radość z wędrówki wśród skalnych ścian, mostków i urokliwych wodospadów.
Święte góry Syczuanu na zawsze pozostaną w naszej pamięci jako symbole górskich przeżyć z tej prowincji Chin. Piękne i potężne, wiecznie zielone i uduchowione. Syczuan opuściliśmy ze wspaniałymi wspomnieniami. I znów trzeba było zapakować się do pociągu i spędzić w nim kolejne dwie noce aby dotrzeć do prowincji Junnan, naszej kolejnej destynacji.
Paweł